"Twierdzisz, że życie jest snem, gdzie nie mówi się nic wprost.
Jakąś przydrożną sceną obok której przejeżdżamy. (...) Więc czy dlatego chwytasz się kurczowo każdej najmniejszej rzeczy? Miażdżąc i rozstrajając wszystkie swoje zmysły."*
Nikt tak naprawdę nie wie, kiedy między dwójką tych młodych, tak różnych o siebie ludzi, zrodziła się nienawiść. Nikt nie ma pojęcia również kto zaczął tą małą wojnę na złośliwości i szyderstwa, która trwa do dziś. Nawet oni sami nie pamiętają dlaczego tak się dzieje. Dlaczego przechodząc obok siebie korytarzem koniecznie muszą posyłać sobie nienawistne spojrzenia i szukać w swojej głowie kolejnych nieprzyjemnych komentarzy? Nie potrafią milczeć. I może właśnie ten brak milczenia sprawił, że uczucia jakie do siebie żywią nie są najlepsze.
Katherinne Malloye wiedziała, że czasami przesadza. Ostentacyjnie przeskakuje tę cienką granicę między zwykłym brakiem sympatii, a histeryzowaniem. Zdarzało się, że na widok tego konkretnego chłopaka czuła napływające mdłości i musiała - koniecznie musiała - obwieścić to innym. Była dziecinna, ale nie potrafiła się tego wyzbyć, porzucić dziwną nienawiść na rzecz tej drugiej, bardziej dojrzałej i rozsądnej. Ale czy uczucia zazwyczaj idą w parze z logicznym myśleniem? Nie. Przychodzą niczym fala i zmywają wszystko, co stanie im na drodze - nieważne czy jest to dobre, czy złe. W tym przypadku również tak było. Wysoka fala morderczo chłodnych uczuć pojawiła się znienacka z mocnym postanowieniem, że nigdy nie odejdzie. Bo dokąd? Przecież w pobliżu ma dwójkę tak odmiennych od siebie ludzi dla których nie ma innego przeznaczenia jak te, które oni doskonale znają. Ale kto powiedział, że przeznaczenia nie można zmieniać? Wystarczy tylko coś, co okaże się silniejsze od niego - jakiś powolny, mocny impuls, sprawiający, że spojrzą na siebie inaczej, pozytywniej. Jednak coś musi temu pomóc, bo oni sami tego nie zrobią. Będą nadal trwać w próżni, uśmiechając się szyderczo na widok tej drugiej osoby. Bo tak powinno być. Bo nie może być inaczej. Gdyby coś się zmieniło, świat przestałby istnieć, prawda? No bo jak tak można? Christopher Griffiths i Katherinne Malloye od zawsze żyli w wzajemnej nienawiści i to się nigdy nie zmieni. Nigdy.
- Ej, ty! - Ciemnowłosa dziewczyna w granatowym swetrze zatrzymała się w połowie drogi do internatu, słysząc tak doskonale znany jej głos i szyderczy ton, którym wypowiadane byłe te... słowa. Odwróciła się z cichym westchnieniem na ustach.
- Czego chcesz? - rzuciła oskarżycielskim tonem, tak jak zawsze zwykła to czynić. Była wykończona, chciała wrócić do swojego pokoju, a ON z pewnością jej w tym nie pomagał.
- Nieładnie, Malloye - zacmokał, kręcąc głową nad jej oczywistym brakiem manier. On sam miał ich aż nadto - w końcu był Christopherem Griffithsem. - Ja tu do ciebie uprzejmie, a ty mi takie numery wykręcasz... Czyżby okres? - szepnął konspiracyjnie, pochylając się nad nią nieznacznie. Jej równocześnie zaskoczony i przerażony wyraz twarzy był najlepszym wynagrodzeniem za przebywanie w jej marnym towarzystwie.
Prychnął z pogardą, widząc wściekłe spojrzenie skierowane w jego stronę.
- No... Już się tak nie zapowietrzaj - poradził uprzejmie. - Złość piękności szkodzi... - Zastanowił się chwilę, taksując ją swoim przenikliwym wzrokiem. - A nie... Sorry... Pomyłka.
- Dupek - rzuciła, zaciskając z wściekłości pięści. Miała taką ochotę... Taką straszną ochotę... Ugh... Nienawidziła go! Odburknęła coś niewyraźnie, nawet nie siląc się na jakiekolwiek odpowiedzi (marne, bo marne, ale zawsze) i odwróciła się bezceremonialnie, chcąc w końcu dotrzeć do internatu.
- Hej - warknął, chwytając ją za ramię.
- Puść mnie! - pisnęła.
- Ała... Bolało - poskarżył się ze śmiechem, kiedy jej niewielka, delikatna piąstka zetknęła się z jego ramieniem. - Nie wiedziałem, że jesteś taka agresywna.
- Ty... Ty...!
- No? Dalej. Kombinuj - dopingował, chichocząc pretensjonalnie pod nosem.
Christopher Griffiths uważał się za inteligentnego człowieka, który potrafi trzymać kłopoty z dala od swojej nieskazitelnej osoby. Oczywiście, nie szczędził sobie potajemnego łamania zasad, niebezpiecznych rozrywek i zdecydowanie zakazanych form spędzania czasu, jednak otoczenie uważało go za chodzący ideał. Tyle że... No cóż, naprawdę nie potrafił się powstrzymać, widząc tę konkretną dziewczynę! Odkąd tylko zobaczył ja po raz pierwszy, czuł, że będzie miał przerąbane, a kiedy dowiedział się, że jest wnuczką TEGO Strife'a, to już kompletnie go popieprzyło... To znaczy... Eee... zaczął odczuwać do niej coraz większą nienawiść. Wymądrzała się, zawsze do wszystkiego musiała wtrącić swoje trzy grosze, była taka... miła. Christopher nie lubił "miłych" ludzi. Nawet myśl o nich sprawiała, że odczuwał mdłości. A to, że Katherinne Malloye stała na ich czele, to już nie jego wina.
- Czyżby zabrakło słów? - przemówił w końcu, rozbawiony jej reakcją. Niemal wywrócił oczami, kiedy brutalnie wyrwała rękę z jego uścisku. Gdyby oczywiście miał w zwyczaju wywracanie oczami.
- O co ci chodzi, ty... ty... ?
- Oj, dobra! - zirytowany przerwał jej "potok" słów. - Nie wysilaj się tak. Jesteś mi potrzebna.
- Hę?
- Tak, dalej, dalej... Jeszcze kilka minut, a twoje resztki marnej inteligencji spadną na samo dno. Elokwencja wyśmienita, trzeba ci przyznać - zakpił.
Wypuściła z sykiem powietrze, poprawiając pasek od skórzanej torby, który niemiłosiernie wbijał się w jej ramię. Nie miała pojęcia dlaczego nadal tu stoi i z nim rozmawia. Jeżeli, oczywiście, można to było nazwać rozmową. Jeśli tak, to z pewnością nie cywilizowaną. Młody Griffiths nie zniżyłby się do takiego poziomu.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że najlepiej byłoby, gdyby po prostu odeszła, zostawiając go samego na środku parkingu. Problem polegał na tym, że w towarzystwie tego konkretnego chłopaka nagle stawała się przerażająco dziecinna, a - jak każdy wie - to zawsze prowadzi do zguby.
- No to czego chcesz? - Poddała się w końcu z ciężkim westchnieniem. Spojrzał na nią tak, jakby miał zamiar powiedzieć coś szalenie miłego (aha), ale chyba zrezygnował.
- Peterson kazał mi cię zabrać do miasta.
- Co? - spytała inteligentnie, po czym zaraz ugryzła się w język. Chłopak posłał jej pełne dzikiej satysfakcji spojrzenie. - Nie rozumiem. - Kurczę!
- Peterson poprosił, żebyśmy pojechali do miasta - tłumaczył powoli, jakby miał do czynienia z nie do końca rozwiniętym umysłowo dzieckiem. - Mamy odebrać dla niego jakąś przesyłkę. Rozumiesz?
- Dlaczego? Sam nie może? Nic mi nie mówił. Żartujesz sobie.
- Nie wiem. Nie. A co mnie to? Nie. W kolejności zadawanych pytań - odpowiedział na jednym wdechu, uśmiechając się z wyższością.
- Nigdzie z tobą nie jadę! - niemal krzyknęła i ponownie odwróciła się z zamiarem odejścia.
- Jezu! Przecież cię tam nie zgwałcę! - wrzasnął za nią z lekka poirytowany. - Nawet nie masz o czym marzyć! A teraz naprawdę zasuwaj do tego pieprzonego... Czekaj. Wróć. WSPANIAŁEGO auta. Nie żebym ja miał ochotę na przebywanie w twoim jakże obiecującym towarzystwie, ale naprawdę nie mam zamiaru spędzić tygodnia na sprzątaniu jakiejś zasranej biblioteki, jasne?!
- "A co mnie to?" - powtórzyła jego słowa, nawet nie racząc się do niego odwrócić. Co za mała, niewychowana...!
- Przysięgam, że zaciągnę cię tam siłą - warknął, tracąc nad sobą panowanie. - Gdybym miał ochotę cię dotykać... - dodał ciszej, wiedząc, że i tak go usłyszy.
Już miała się odwrócić i tak na niego nawrzeszczeć, że... że... Zapowietrzyła się samą myślą, ale w tej samej chwili zza rogu wyłonił się niski nauczyciel literatury, który zaczął przyglądać się dwójce młodych ludzi zza szkieł swoich staromodnych okularów. Jego zazwyczaj dobrotliwy wzrok niemal przeszywał ich na wskroś, powodując drżenie zwłaszcza u Ketherinne. Przełknęła boleśnie ślinę, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w sędziwego przedstawiciela swojej rasy.
- Panno Malloye, panie Griffiths... - zaczął spokojnie, zbliżając się do nich pewnym krokiem. - Co wy tu jeszcze robicie? Jest już dziewiąta, a ja nie mogę czekać! Potrzebuje TEGO na wczoraj. No już! - Machnął ręką w kierunku wysokiej, kutej z żelaza bramy. - Jedźcie już!
Ketherinne z wyrazem przerażenia na twarzy, odwróciła się, by po chwili zniknąć we wnętrzu luksusowego auta Griffithsa. Bardzo zadowolonego z siebie, trzeba dodać.
- Ej, ty! - Ciemnowłosa dziewczyna w granatowym swetrze zatrzymała się w połowie drogi do internatu, słysząc tak doskonale znany jej głos i szyderczy ton, którym wypowiadane byłe te... słowa. Odwróciła się z cichym westchnieniem na ustach.
- Czego chcesz? - rzuciła oskarżycielskim tonem, tak jak zawsze zwykła to czynić. Była wykończona, chciała wrócić do swojego pokoju, a ON z pewnością jej w tym nie pomagał.
- Nieładnie, Malloye - zacmokał, kręcąc głową nad jej oczywistym brakiem manier. On sam miał ich aż nadto - w końcu był Christopherem Griffithsem. - Ja tu do ciebie uprzejmie, a ty mi takie numery wykręcasz... Czyżby okres? - szepnął konspiracyjnie, pochylając się nad nią nieznacznie. Jej równocześnie zaskoczony i przerażony wyraz twarzy był najlepszym wynagrodzeniem za przebywanie w jej marnym towarzystwie.
Prychnął z pogardą, widząc wściekłe spojrzenie skierowane w jego stronę.
- No... Już się tak nie zapowietrzaj - poradził uprzejmie. - Złość piękności szkodzi... - Zastanowił się chwilę, taksując ją swoim przenikliwym wzrokiem. - A nie... Sorry... Pomyłka.
- Dupek - rzuciła, zaciskając z wściekłości pięści. Miała taką ochotę... Taką straszną ochotę... Ugh... Nienawidziła go! Odburknęła coś niewyraźnie, nawet nie siląc się na jakiekolwiek odpowiedzi (marne, bo marne, ale zawsze) i odwróciła się bezceremonialnie, chcąc w końcu dotrzeć do internatu.
- Hej - warknął, chwytając ją za ramię.
- Puść mnie! - pisnęła.
- Ała... Bolało - poskarżył się ze śmiechem, kiedy jej niewielka, delikatna piąstka zetknęła się z jego ramieniem. - Nie wiedziałem, że jesteś taka agresywna.
- Ty... Ty...!
- No? Dalej. Kombinuj - dopingował, chichocząc pretensjonalnie pod nosem.
Christopher Griffiths uważał się za inteligentnego człowieka, który potrafi trzymać kłopoty z dala od swojej nieskazitelnej osoby. Oczywiście, nie szczędził sobie potajemnego łamania zasad, niebezpiecznych rozrywek i zdecydowanie zakazanych form spędzania czasu, jednak otoczenie uważało go za chodzący ideał. Tyle że... No cóż, naprawdę nie potrafił się powstrzymać, widząc tę konkretną dziewczynę! Odkąd tylko zobaczył ja po raz pierwszy, czuł, że będzie miał przerąbane, a kiedy dowiedział się, że jest wnuczką TEGO Strife'a, to już kompletnie go popieprzyło... To znaczy... Eee... zaczął odczuwać do niej coraz większą nienawiść. Wymądrzała się, zawsze do wszystkiego musiała wtrącić swoje trzy grosze, była taka... miła. Christopher nie lubił "miłych" ludzi. Nawet myśl o nich sprawiała, że odczuwał mdłości. A to, że Katherinne Malloye stała na ich czele, to już nie jego wina.
- Czyżby zabrakło słów? - przemówił w końcu, rozbawiony jej reakcją. Niemal wywrócił oczami, kiedy brutalnie wyrwała rękę z jego uścisku. Gdyby oczywiście miał w zwyczaju wywracanie oczami.
- O co ci chodzi, ty... ty... ?
- Oj, dobra! - zirytowany przerwał jej "potok" słów. - Nie wysilaj się tak. Jesteś mi potrzebna.
- Hę?
- Tak, dalej, dalej... Jeszcze kilka minut, a twoje resztki marnej inteligencji spadną na samo dno. Elokwencja wyśmienita, trzeba ci przyznać - zakpił.
Wypuściła z sykiem powietrze, poprawiając pasek od skórzanej torby, który niemiłosiernie wbijał się w jej ramię. Nie miała pojęcia dlaczego nadal tu stoi i z nim rozmawia. Jeżeli, oczywiście, można to było nazwać rozmową. Jeśli tak, to z pewnością nie cywilizowaną. Młody Griffiths nie zniżyłby się do takiego poziomu.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że najlepiej byłoby, gdyby po prostu odeszła, zostawiając go samego na środku parkingu. Problem polegał na tym, że w towarzystwie tego konkretnego chłopaka nagle stawała się przerażająco dziecinna, a - jak każdy wie - to zawsze prowadzi do zguby.
- No to czego chcesz? - Poddała się w końcu z ciężkim westchnieniem. Spojrzał na nią tak, jakby miał zamiar powiedzieć coś szalenie miłego (aha), ale chyba zrezygnował.
- Peterson kazał mi cię zabrać do miasta.
- Co? - spytała inteligentnie, po czym zaraz ugryzła się w język. Chłopak posłał jej pełne dzikiej satysfakcji spojrzenie. - Nie rozumiem. - Kurczę!
- Peterson poprosił, żebyśmy pojechali do miasta - tłumaczył powoli, jakby miał do czynienia z nie do końca rozwiniętym umysłowo dzieckiem. - Mamy odebrać dla niego jakąś przesyłkę. Rozumiesz?
- Dlaczego? Sam nie może? Nic mi nie mówił. Żartujesz sobie.
- Nie wiem. Nie. A co mnie to? Nie. W kolejności zadawanych pytań - odpowiedział na jednym wdechu, uśmiechając się z wyższością.
- Nigdzie z tobą nie jadę! - niemal krzyknęła i ponownie odwróciła się z zamiarem odejścia.
- Jezu! Przecież cię tam nie zgwałcę! - wrzasnął za nią z lekka poirytowany. - Nawet nie masz o czym marzyć! A teraz naprawdę zasuwaj do tego pieprzonego... Czekaj. Wróć. WSPANIAŁEGO auta. Nie żebym ja miał ochotę na przebywanie w twoim jakże obiecującym towarzystwie, ale naprawdę nie mam zamiaru spędzić tygodnia na sprzątaniu jakiejś zasranej biblioteki, jasne?!
- "A co mnie to?" - powtórzyła jego słowa, nawet nie racząc się do niego odwrócić. Co za mała, niewychowana...!
- Przysięgam, że zaciągnę cię tam siłą - warknął, tracąc nad sobą panowanie. - Gdybym miał ochotę cię dotykać... - dodał ciszej, wiedząc, że i tak go usłyszy.
Już miała się odwrócić i tak na niego nawrzeszczeć, że... że... Zapowietrzyła się samą myślą, ale w tej samej chwili zza rogu wyłonił się niski nauczyciel literatury, który zaczął przyglądać się dwójce młodych ludzi zza szkieł swoich staromodnych okularów. Jego zazwyczaj dobrotliwy wzrok niemal przeszywał ich na wskroś, powodując drżenie zwłaszcza u Ketherinne. Przełknęła boleśnie ślinę, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w sędziwego przedstawiciela swojej rasy.
- Panno Malloye, panie Griffiths... - zaczął spokojnie, zbliżając się do nich pewnym krokiem. - Co wy tu jeszcze robicie? Jest już dziewiąta, a ja nie mogę czekać! Potrzebuje TEGO na wczoraj. No już! - Machnął ręką w kierunku wysokiej, kutej z żelaza bramy. - Jedźcie już!
Ketherinne z wyrazem przerażenia na twarzy, odwróciła się, by po chwili zniknąć we wnętrzu luksusowego auta Griffithsa. Bardzo zadowolonego z siebie, trzeba dodać.
*
Cisza. Tak najtrafniej można było określić to, co działo się tej nocy w ciemnym lesie, który dla mieszkańców Szkoły im. Kastiela był niczym tunel prowadzący do małego, prowincjonalnego miasteczka o wdzięczniej nazwie Red Hills. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat taka nazwa została nadana tej żałosnej mieścinie liczącej nie więcej niż osiem tysięcy mieszkańców. Jedyne wzniesienie, które można było nazwać wzgórzem, znajdowało się kawałek od miasta i z pewnością nie było czerwone. Szaro-zielone jeśli już.
Światło gwiazd żałośnie usiłowało przebić się przez rozłożyste gałęzie drzew, które niczym potężna brama zasłaniały mu dojście do ziemi. Ciemność - to słowo idealnie charakteryzowało ten - całkowicie przeciętny - las. I cisza... Tak, cisza była niczym niezmącona, wręcz doskonała. Tylko w oddali dało się słyszeć warkot silnika. Zakłócał spokój okolicy, niszcząc całą magię jaka w niej jeszcze pozostała. Gdyby ktoś spojrzał na główną drogę z góry, dostrzegłby niewielki punkt poruszający się z zawrotną prędkością. Właśnie wszedł w zakręt, nie zwalniając ani na chwilę.
Lubił noc. Wtedy był wolny.
"Lubię noc, wiesz? Jest taka cicha. Możesz po prostu stać w ciemnościach, wędrując myślami bez celu i nikt niczego od ciebie nie wymaga. Nie znasz tego..."
Nie chciał tego. Bóg mu świadkiem, że tego nie chciał, ale w jego głowie nadał pobrzmiewało echo tych przeklętych słów, wypowiedzianych spokojnym, melodyjnym głosem. Nicholas nie lubił przesady - natłok myśli i słów był dla niego niczym grad śmiercionośnych kul, kierujących się w jego stronę. Właściwie, najlepiej byłoby, gdyby inni nie istnieli. Nikomu nigdy nawet do głowy nie przyszło, że tak naprawdę osławiony na całą okolicę młody Trevena nienawidził ludzi. Nie cierpiał każdego spotkania w których musiał brać udział ze względu na pozycję jaką piastował. Nie chodzi o to, że nie czuł się dumny ze względu na rolę jaką odgrywał w życiu innych, fakt, że byli od niego zależni. Po prostu... Lepiej byłoby, gdyby pozostał sam. Najlepszy. Najdoskonalszy. Jedyny. Nienawiść tkwiła gdzieś głęboko w nim, umiejętnie ukryta... Nie mógłby pokazać jej światu - wtedy okazałoby się, że i on jest taki sam jak inni... Nijaki. A Nicholas Trevena od początku miał być wyjątkowy. Gdy rozbawione przeznaczenie pisało scenariusz jego życia, było pewne, że ten chłopak nie może stać bezradnie z boku. Nie ma prawa być jednym z wielu! Najlepszy od zawsze... Na zawsze.
Cztery lata wcześniej
Drzwi frontowe zatrzasnęły się z hukiem, zamykając się za wysokim, ciemnowłosym mężczyzną w długim, czarnym płaszczu, który całkiem niedawno został wykonany na zamówienie u jednego z najlepszych krawców w kraju. Widząc tego trzydziestopięcioletniego mężczyznę, każdy od razu powiedziałby, że jest on jakimś ważnym politykiem albo inwestorem, do którego pieniądze niemal same lgną. W każdej historii tkwiło ziarno prawdy, a James Trevena nigdy nie miał zamiaru zaprzeczać. Nawet wtedy, gdy problemy finansowe nie dawały mu spać spokojnie.
Wszedł do przestronnego salonu, utrzymanego w modernistycznym stylu, omiatając pomieszczenie spojrzeniem swoich ponurych, brązowych tęczówek. Te same meble, ten sam kremowy kolor ścian i ten sam chłopiec, który jak zawsze siedział w fotelu swojego ojca, zagłębiając się, z niezwykłą jak na jego dwanaście lat pasją, w lekturze. Brunatna okładka opasłego tomiska lśniła w blasku lampy, sprawiając wrażenie magicznej. Głowa rodziny Trevena prychnęła z pogardą, odwracając wzrok od syna. Niemniej jednak był z niego niezwykle dumny. To w końcu niezwykle zdolny i inteligentny chłopiec, który z pewnością nie wdał się w dziadka. James musiał przyznać, że w chwili, gdy poznał matkę Nicholasa, dopisało mu szczęście. W końcu nieczęsto ma się szansę pojąć za żonę kobietę, której rodzinne korzenie sięgają aż XVI wieku. Bogata córka bogatych rodziców.
- Mama znowu płakała... - pewny głos rozbrzmiał w pokoju. James nawet się nie odwrócił, nadal z dziwnym błyskiem w oku, wpatrując się w swój ślubny portret. Nicholas miał jej oczy - ciemnoszare z niemal czarnymi obwódkami. - Znowu to zrobiłeś.
- Co, synu? - spytał, marszcząc gniewnie brwi. Na dorastającego Nicholasa już to nie działało. Potrafił zrobić to samo - wściekłe spojrzenia, zmuszające do posłuszeństwa.
- Nie wracasz do domu na noc - zauważył spokojnie, nadal nie odrywając wzroku od lekko pożółkłych stronic książki. Jego spojrzenie wbite było jednak tylko w jedno słowo, którego - pomimo niemalże doskonałej znajomości łaciny - nie mógł zrozumieć.
- To nie twoja sprawa.
- Hmm... Myślę, że moja.
- Nicholas... - zaczął, ale niedane było mu skończyć. Od tak dawna nie rozmawiał ze swoim synem, że nie zauważył tej drobnej zmiany, która w nim nastąpiła. Otóż młody spadkobierca rodzinnego majątku nie miał już siedmiu lat.
- Dlaczego to robisz? Mama przez ciebie płacze. - Jakby to miało teraz jakieś znaczenie.
- Naprawdę nie powinno cię to interesować. To sprawy dorosłych - zarechotał głupio, pretensjonalnie. - Jesteś za mały na takie rzeczy, dzieciaku.
- Zdradzasz ją... - Warknął, nie mogąc opanować lekkiego drżenia w głosie. Zatrzasnął z hukiem książkę i odłożył ją na stojący obok szklany stolik. - Nie jestem idiotą! Wiem o co chodzi. Ale dlaczego? Mama jest... piękna. Tobie zawsze chodzi o pieniądze, a mama po śmierci dziadków odziedziczy majątek! - przypomniał, łudząc się, że ojciec o tym zapomniał i teraz już wszystko będzie dobrze. Nie... Nie był aż tak naiwny.
- W życiu trzeba się sprzedawać, synu - usłyszał odpowiedź i zamarł w osłupieniu. - Możesz to zapamiętać albo zapomnieć. W końcu i tak sam to odkryjesz.
- Sprzedawać się? - powtórzył zaskoczony. Nie tego się spodziewał.
- Żeby mieć wszystko, trzeba oddać trochę siebie. A musisz mieć wszystko!
- Pieniądze?
Mężczyzna w końcu poruszył się i podszedł do barku - wyciągnął z niego wysoką butelkę z kolorowego szkła i wlał jej zawartość do stojącej na marmurowym blacie szklaneczki. Ciemnoczerwony płyn zachwycał swoją barwą, a po chwili także i smakiem. James napełnił szklankę po raz kolejny.
- Władza. Pieniądze są gówno warte, jeśli nie masz władzy - powiedział i wyszedł z pokoju, zabierając ze sobą wyjątkowo dobry trunek. Nicholas został sam. Jak zawsze.
Teraz nikt nie mógł go oskarżyć o nieposiadanie władzy. Oczywiście, był świadomy faktu, że liczy się tylko w szkole, ale miał wielkie plany! W końcu odziedziczył po ojcu wiele cholernych, ale przydatnych cech. Dziadka nigdy nie poznał.
Nacisnął pedał gazu - motor zatrzymał się z piskiem opon przed przeraźliwie szczupłą dziewczyną, idącą powolnym krokiem w stronę miasta.
Chłopak roześmiał się, rozbawiony swoją głupotą. Uniósł głowę i spojrzał prosto w złote tęczówki tylko odrobinę zaskoczonej szesnastolatki. Tak naprawdę Nicholas Trevena jej nienawidził. Jednak nagle - zupełnie niespodziewanie - zapragnął zrobić coś szalonego.
*
Co robimy? - drżący głos irytował go do granic możliwości. To nic, że usłyszał go po raz pierwszy od chwili, gdy przejechali przez bramę szkoły.
- Mam plan! - poinformował ze sztucznym entuzjazmem. - Ty zasuwasz po benzynę, a ja pilnuję samochodu.
- Chyba cię... - Oparła się o maskę samochodu, krzyżując ręce na piersi. Wiatr wiał solidnie, a jej było odrobinę zimno w cieniutkim sweterku. Zerknęła na zegarek zdobiący jej lewy nadgarstek - było już kilka minut przed dziesiątą.
Dokładnie minutę temu, drogi, doskonale wyposażony samochód Griffithsa zawarczał, zabuczał i nagle - zupełnie niespodziewanie - zgasł, wprawiając tym właściciela w niemałe osłupienie. Tak więc znaleźli się pośrodku lasu, w zupełnych ciemnościach i nie mieli pojęcia, co robić. A przynajmniej Katherinne nie miała.
- Jebło? - pomógł uprzejmie. - Ej, nie opieraj się o samochód! - krzyknął, oburzony do głębi jej bezczelnym zachowaniem.
- No to? Co dalej?
- "Co dalej?" - zaskrzeczał, usiłując naśladować jej irytujący, piskliwy głosik. Jednak po chwili i on westchnął ciężko, pocierając dłońmi pulsujące skronie. Peterson będzie wściekły! A on będzie musiał sprzątać bibliotekę! Martin musiał robić to już kilka razy, przy czym nauczyciel na dał się nabrać i pilnował chłopaka przez cały ten czas, tak więc Botwright nie mógł wkopać w to młodszych uczniów. Cztery godziny czyszczenia każdej najmniejszej książeczki. Katorga!
- Idziemy - zarządził spokojnie i ruszył przed siebie pewnym, szybkim krokiem.
- Gdzie? - Pisk. Czy ona naprawdę nie umiała mówić normalnie? A może tylko on tak to słyszał? Niesamowite.
- Śmiem twierdzić, że do miasta. Twój ukochany profesor nas zabije, jeśli nie przyniesiemy mu tej przeklętej paczki.
- Poczekaj!
- Taa...
~*~
Książka?! - Ketherinne pochyliła się nad nim, zaglądając mu przez ramię. Oboje ze zdziwieniem wpatrywali się w stare, opasłe tomisko w brązowej okładce ze skóry. Siedzieli na ławce na wzgórzu z którego mieli widok na całe miasto. Ale teraz nie to ich interesowało.
- No wiesz... - zaczęła niepewnie, wiedząc jaka będzie reakcja Griffithsa. - Peterson to w końcu nauczyciel literatury.
- Ta? Co ty nie powiesz? - zakpił, bezpretensjonalnie rzucając niezwykle cenny egzemplarz na drewnianą ławkę. Papier w który była owinięta pofrunął gdzieś daleko, porwany przez wiatr. Christopher westchnął ciężko i wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki paczkę papierosów. Zapalił jednego, by po chwili zaciągnąć się głęboko. Jego spojrzenie powędrowało daleko, obejmując swoim zasięgiem całe miasteczko. Przez setki, jeśli nie tysiące, okien wydostawało się światło, sprawiając, że okolica wyglądem przypominała ciemnogranatowe niebo na którym bezsensownie rozsiane są gwiazdy. Kiedy Christopher był mały, uwielbiał leżeć na trawie i wpatrywać się w ten nocny aksamit, wyobrażając sobie, że kiedyś będzie mógł dotknąć jednej z gwiazd. Najczęściej towarzyszył mu Sebastian - przyjaciel i kuzyn - ale młody Griffiths i tak najbardziej lubił samotność. W takich chwilach nikt mu nie przeszkadzał i nikt niczego od niego nie wymagał. Mógł być sobą. A to niezwykle rzadkie.
- Ludzie mogą tam umierać... - szepnął, przerywając nieprzyjemną ciszę. - Tam na dole może być piekło, a my o tym nie wiemy. Po prostu tu siedzimy i gapimy się w tysiące tandetnych domków, łudząc się, że coś zobaczymy. A tak naprawdę nie chcemy widzieć nic. Łatwiej jest nie widzieć, prawda Malloye? - Odwrócił głowę i spojrzał na nią zamglonym wzrokiem. Jego jasne, błękitne tęczówki nagle przybrały odcień mglistej szarości. A może tylko jej się tak zdawało...
- Nie wiem - odpowiedziała po dłuższej chwili zastanowienia. - Nie znam tego.
- Nie znasz życia.
- To nie tak... - zaczęła się bronić. - Ja...
- Ty...?
- Dlaczego to robisz? - spytała, przełykając boleśnie ślinę. Będzie tego żałować. Doskonale zdawała sobie sprawę, że robi ogromny błąd w ogóle zaczynając z nim tę dziwną rozmowę. Chociaż... To on zaczął.
- Co robię?
- Kpisz ze mnie - wyjaśniła, pochylając głowę. Jej długie, brązowe włosy opadły na twarz, zasłaniając zdradzieckie rumieńce. Cieszyła się, że jest już ciemno i Griffiths nie może dostrzec drżenia jej ciała.
-Nie robię tego.
- Robisz - sprzeciwiła się odważnie, zagryzając dolną wargę, jak zwykła to robić, gdy coś absorbowało jej myśli lub po prostu wzbudzało jej gniew. Po każdym spotkaniu z Griffithsem cudem było, że nie chodziła cała zakrwawiona.
- To nie tak... - Słowa Katherinne wzbudziły w nim dziwną irytację, chociaż nie miał pojęcia dlaczego tak się stało.
- Nienawidzisz mnie... Dlaczego?
- Nienawidzę - zgodził się, zgniatając papierosa w swojej chłodnej dłoni. A potem wstał i odszedł, zostawiając ją samą z oszołomieniem penetrującym dokładnie każdą cząstkę jej duszy.
Bo czasami zdarza się, że chwila się zatrzymuje i trwa o wiele dłużej niż przeciętna chwila. Myśli się zatrzymują, dźwięki się zatrzymują, ruchy się zatrzymują na o wiele dłużej niż chwile, a do nas dociera, że coś jest nie tak. Uświadamiamy sobie, że tak naprawdę żyjemy błędami i... I wtedy ta chwila mija.
____________________________________________
*Patrick Park "Life is a song"
Jak ja lubię pisać kursywą. : )
Mam nadzieję, że rozdział się spodobał. Chyba trochę różni się od tych z "Tam, gdzie mieszkają anioły", a i tak jeszcze nie pokazuje, o co w tym opowiadaniu tak naprawdę "chodzi". Tekst sprawdzałam kilka razy, ale mogą pojawić się jakieś błędy. Jeśli będziecie tak mili, możecie mi je wskazać - będę wdzięczna.
Od następnego rozdziału wracamy do piątkowych publikacji.
Dziękuję za wyjaśnienie. Przejrzałem pobieżnie zakładkę "Bohaterowie" i już mniej więcej ogarniam. Wiesz, Rhita przypomina mi Millę Jovovich, więc chyba jednak ją polubię. Ale do rzeczy. Nie wiem, czy jeszcze wpadasz na wcześniejszego bloga, dlatego piszę tutaj. Przeczytałem rozdział 21. Nie bardzo rozumiem, dlaczego mając księgę Alicia nie zakończyła tego w jakiś rozsądny sposób? Niby normalka, stresująca sytuacja, strach - głupie pytanie. Co prawda nie czytałem opowieści od początku, ale zdanie "Thomas Griffiths chyba nie wierzył w Boga." bardzo mi się spodobało, zabrzmiało niczym puenta całego opowiadania. Nasuwa się jednak pytanie, jeśli Thomas jest aniołem to dlaczego Boga nazwałaś bogiem Alicii? Bardzo podobał mi się sposób, w jaki manewrowałaś między scenami, utrzymując jednocześnie aurę tajemniczości - żyją, czy nie? - niby wszystko było jasne, ale nadal trzymało w napięciu. U mnie trzeba by się niepotrzebnie gubić w domysłach, a i tak nie wyszło by tak świetnie jak Tobie. Kiedy zgubili księgę to się nawet uśmiechnąłem - kolejny plus, potrafisz utrzymać patos związany z dramatyczną sytuacją i do tego rozluźniasz atmosferę. Brawo! Nie wiem, czy wspominałem, że lubię ostry język i wulgaryzmy. Scena umierania również dobra. Nie powiem, poruszyła mnie. Ty to naprawdę masz styl.
OdpowiedzUsuńSzczerze? Boję się czytać komentarze pod epilogiem na poprzednim blogu. Tchórzostwo niemal doskonałe.
UsuńNa pewno zauważyłeś, że te moje anioły nie są typowe. Myślę, że bardziej przypominają przeciętnych ludzi niż jakieś nadprzyrodzone istoty. Pisząc "bóg Alicii" miałam na myśli to, że ona ma jednak trochę więcej moralności niż Thomas. Wierzy w Boga i w Jego potęgę, a Griffiths - chociaż wie, że "takie coś" istnieje - to nie przyjmuje do wiadomości, że ma On wyjątkową moc. Mam nadzieję, że to ma jakiś sens.
Tak bardzo dziękuję Ci za komentarz u siebie.
OdpowiedzUsuńLubię zaciekawiać ludzi.
Cieszę się, że Ci się podoba.
Mam nadzieję, że choć trochę zrozumiesz moje wnętrze.
Pozdrawiam,
Moire [w-azylu]
Tak. Jak zwykle nie mam pojęcia od czego zacząć. Przyznam się, że rozdział nie wzbudza we mnie tyle emocji, co rozdziały na poprzednim blogu. Chyba jest to wynik tego, że dopiero zaczynasz to opowiadanie i muszę się wdrożyć, a akcja musi się rozwinąć. Jednakże... bardzo przypadł mi go gustu Nicolas. Kurde! To jest facet:P. Nie powiem Chris jest spoko, ale to Nicolas jest super. Jak zwykle nie wiem, jak to ująć.
OdpowiedzUsuńOczywiście widzę piękne zawiązanie akcji właściwej :D (już ze mną coś nie tak :)).
No, w każdym razie jak zwykle pięknie. Tylko dlaczego mnie nie powiadomiłaś? Nieładnie...
Jak ja lubię czytać to co napisałaś. Ostatnie rozdziały ( przyznaję miałam pewien poślizg) twojego poprzedniego opowiadania wręcz pochłonęłam. Czekam aż akcja tego opowiadania nieco się rozwinie, jak już powiedziałaś a raczej napisałaś jeszcze nie wiadomo o co w tym "chodzi". Czekam na kolejną część i zapraszam do mnie only-one-love-one-life.blogspot.com
OdpowiedzUsuńRozdział świetny i naprawdę dobrze się czyta. Potrafisz świetnie pisać. Też bym tak chciała. Czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńW końcu miałam czas wpaść i poczytać. Przepraszam, że tak późno.
OdpowiedzUsuńOpowiadanie wydaje się być bardzo fajen, widać, że masz na nie pomysł. Oby tak dalej i wena Cię nie opuściła bo to najgorsze co może być.
Jest to co uwielbiam w opowiadaniach - wspomniania!
Czekam na kolejny rozdział i zapraszam do siebie :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNo i zaczyna nam się zawiązywać jakaś akcja.
OdpowiedzUsuńAbsolutnie nie wiem, o co chodzi w Twoim opowiadaniu, ale te krótkie, pojedyncze scenki z życia młodych ludzi mnie urzekają.
Gdyby pojawiła się nowa notka, to chętnie się o tym dowiem ;)
Pozdrawiam
No dobrze. Nareszcie udało mi się przeczytać całość. Póki co, trochę trudno się połapać w tym wszystkim, ale... Twój styl pisania wszytko rekompensuje. Z postaci, które dotychczas przewinęły się przez opowiadanie, chyba najbardziej zaintrygował mnie Nicholas, który, jak się zdaje jest bohaterem bardzo wewnętrznie rozdartym, niepogodzonym z samym sobą. A ja, cóż... lubię takich.
OdpowiedzUsuńTak jak już wspominałam - będę zaglądać.
Pozdrawiam.
PS: i dziękuję za komentarz u siebie :)
UsuńJa w sprawie epilogu. początek bardzo mi się podobał. Sama akcja moim zdaniem zadziała się trochę za szybko. Sporo tu niedomówień. Kiedy Alicia stała nad grobem to już myślałem, że leży tam Thomas. Z poprzedniego rozdziału nie do końca dało się wywnioskować, czy przeżył, czy może jednak zginął. Zabrakło też wątku Daniela i Rodercka. Nie wiadomo też, jak skończyła się cała wojna. Niemniej jednak bardzo ciekawie zakończyłaś opowiadanie. Takie niedopowiedziane historie są nawet ciekawe. Bardzo pobudzają wyobraźnię.
OdpowiedzUsuńZ każdym kolejnym rozdziałem to opowiadanie staje się coraz lepsze : ) Kolejny raz muszę pochwalić bohaterów - są niesamowici! Co prawda wolę męskie kreacje od damskich, ale to nic. To pewnie wina zazdrości, Chris jest taaaki uroczy ; )
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podobają teksty pisane kursywą. Idealnie wpasowują się w dany moment i wyjaśniają zachowanie danej postaci. Nie ma w tym żadnej sztuczności... jestem pełna podziwu : )
Doskonale dopasowałaś muzykę do rozdziału. Nawet dwa kawałki sobie zapisałam : ) Ślicznie za nie dziękuję : )
Pozdrawiam cieplutko i życzę duuuużo weny! [smak-smierci]
Cześć! Chciałam powiadomić, że Twój szablon zamówiony na land-of-grafic.blogspot.com został właśnie wykonany i wystawiony. Zapraszam do pobierania ;)
OdpowiedzUsuń